Owczarnia Europy
O Egipcie teraz głośno: że
rewolucja, że strzelają, porywają, że wojsko na ulicach. Z drugiej strony media
cały czas informują, że "w kurortach jest bezpiecznie". I faktycznie
jest, potwierdzam. Nie reprezentując przy tym interesów żadnego biura podróży.
Ta medialna psychoza strachu powoduje jednak, że Egipt - jak żadna inna
turystyczna destynacja - stał się krajem enklaw: turystycznych kurortów w
rodzaju Sharm-el-Sheikh czy Hurghady, ewentualnie eksterytorialnych korytarzy
do najważniejszych zabytków (Luksor, Giza). Turyści kupujący wczasy bądź
wycieczki i będący przez dwa tygodnie na egipskiej ziemi, w ogóle nie widzą
Egiptu. Przynajmniej tego nowożytnego, arabskiego, a nie tego, który
ostatecznie skończył się w 332 r. p.n.e. wraz z podbojem "daru Nilu"
przez Aleksandra Wielkiego. A jaki jest ten "prawdziwy Egipt"?
Na krótką wyprawę termin
wybraliśmy niezbyt szczęśliwie: koszmarnie gorąco (40 stopni w cieniu), a
chwilę wcześniej pojawił się komunikat MSZ "kategorycznie"
odradzający wszelkich podróży do Egiptu, zwłaszcza na półwysep Synaj. A my
właśnie od Synaju zaczynamy. Bo ostatni lot linią EasyJet z Mediolanu-Malpenzy
do Sharm-el-Sheikh kosztuje 120 zł od osoby. Problem polega na tym, że nie ma
jak wrócić, bo to ostatni lot. Za to z Tel Avivu do Katowic lot był w promocji
za... 19 euro. Dodając do tej kwoty 143 zł za bilet Warszawa-Mediolan, przeloty
wyniosły nas od osoby 400 zł na trasie Warszawa-Egipt-Katowice. Da się taniej,
ale i tak jest nieźle. Na to wszystko 5 dni, więc trzeba się naprawdę spieszyć.
Dzień 1, Sharm-el-Sheikh
Lądujemy na lotnisku w
Sharm-el-Sheikh. Drobiazgowa kontrola, wizy (25 $), godzina czekania w kolejce.
Przechodzimy na drugą stronę i idziemy do kantoru. Zaraz... tu nie ma
kantoru... Po długich negocjacjach z różnymi pracownikami lotniska i błędnych
informacjach, że "może tu" a "może tam", okazuje się, że
jedyny kantor zostawiliśmy po drugiej stronie kontroli paszportowej, w miejscu,
gdzie kupowaliśmy wizę. Zostałem wpuszczony tylną bramką i bez żadnego kłopotu
przeszedłem w tę i z powrotem wzdłuż ludzi czekających w kolejce. Gdybym zrobił
to przed kontrolą paszportową, pewnie też nikt by na mnie nie zwrócił uwagi.
Mając 500 egipskich funtów (około
200 zł) w kieszeni wyszliśmy przed lotnisko. Ciepło, ale sucho. W dodatku
wieje: czyli da się wytrzymać. GPS głosem Krzysztofa Hołowczyca informuje, że
do zarezerwowanego hotelu zostało 23 kilometry. Trochę daleko... No to idziemy
na autobus. Pytamy się pierwszego lepszego egipsko wyglądającego mężczyznę o
przystanek autobusowy. Znał tylko kilka zdań po rosyjsku, ale wskazał kierunek.
Dochodzimy na duży parking, gdzie stoi kilkanaście busów i autobusów.
Podchodzimy, pytamy się o autobus do centrum Sharmu. "Jakie biuro?" -
słyszymy w odpowiedzi. No to odpowiadamy, że żadne, po prostu chcemy jechać do
centrum. "OK, but which company? SunTours? NileHoliday?" - upiera się
wąsaty pan. Nie mieści mu się w głowie, że ktoś mógł tu przyjechać bez
wykupionej wycieczki (dodam, że on akurat nieźle mówił po angielsku, więc nie
była to kwestia niezrozumienia). W końcu wciął się jakiś inny i powiedział:
"take taxi". Okazało się, że taksówka jest jedyną formą publicznego
transportu do centrum. Trochę wściekli poszliśmy na postój taksówek. Spytaliśmy
o cenę - 200 funtów, czyli około 70 zł. Jak na Europę znośnie, ale w Egipcie
200 funtów płaci się za 300-kilometrową trasę. Tak więc śmiech na sali. Zdzieranie
z turystów nieświadomych cen jest tu nagminne. Potem spotykaliśmy się z tym na
absolutnie każdym kroku. Co jest szczególnie łatwe w kraju, gdzie nigdzie nie
ma podanych cen i o wszystko można - i należy się - targować.
Dziękujemy zatem panu z taksówki
i wychodzimy z lotniska na główną drogę. Idziemy przed siebie szybkim krokiem,
kalkulując, że do Sharmu powinniśmy dojść koło 4 rano. Idący poboczem turyści
są jednak zbyt łatwym łupem, by przejeżdżający taksówkarze zostawili nas w
spokoju. Zatrzymują się, trąbią. Jeden zaczął jechać naszym tempem krzycząc coś
do nas w arabskim angielskim. Gestem pokazuję mu "ile?". On na to
"eighty". Czyli przejście 100 metrów dało nam 120 funtów
oszczędności. Nieźle. Idziemy jednak dalej. Facet nie odpuszcza, krzyczy:
"gdzie idziecie? Tu nic nie ma!". Ja mówię pokazując kierunek:
"do Sharmu!". "To daleko! Nie dojdziecie!" - odpowiada
mężczyzna. "Jesteśmy silni, damy radę!" - krzyczę. "OK, wezmę
was za sześćdziesiąt!". "Czterdzieści" - odpowiadam.
"Pięćdziesiąt" - krzyczy facet. Dobra, i tak przepłacamy, ale trudno
- pierwszy sukces negocjacyjny w Egipcie za nami.
Dojeżdżamy do Sharmu. Facet za
taką kwotę nie chciał dojechać do hotelu (mimo, że był bliżej), więc złośliwie
wyrzucił nas w centrum. Do hotelu mamy jeszcze 4 kilometry, przez nocny kurort.
Na ulicach sami Rosjanie, w większości podpici. Mnóstwo świateł, jeden wielki
ciąg hoteli.
"Jedź prosto przez około 100
metrów, cel będzie po twojej lewej stronie" - odzywa się nareszcie
Hołowczyc. Cel okazał się być otoczony wysokim murem, a Hołowczyc nie
powiedział, gdzie jest brama. Była prawie kilometr dalej, wzdłuż
przypominających więzienie murów naszego czterogwiazdkowego hotelu (a co! Jak
szaleć to szaleć, był zresztą tańszy od wielu innych, mniej ogwiazdkowanych).
Za murem czekała nas prawdziwa idylla: baseny, siłownia na świeżym powietrzu,
barek z leżaczkami, czyli to wszystko, co owce lubią najbardziej. Do recepcji
zaprowadziła nas spotkana przy basenie młoda Czeszka w stroju kąpielowym i
dziwnej różowej opasce na ręku. "Z jakiego biura jesteście?" -
spytała. "Z żadnego. Przyjechaliśmy zwiedzać Egipt, jutro jedziemy do
Kairu" - odparłem. "Jestem tu w Egipcie czwarty raz i nigdy nie byłam
w Kairze" - powiedziała lekko przerażona. "A gdzie byłaś?" -
zapytaliśmy, ciesząc się, że dowiemy się czegoś przydatnego w dalszej podróży.
"Tylko w tym hotelu" - padła szczera odpowiedź.
Na recepcji dowiedzieliśmy się co
Czeszka miała na ręku, bo sami zostaliśmy zaobrączkowani. Opaski dawały prawo
do all-inclusive oraz do wejścia na plażę, która znajdowała się w bliźniaczym
hotelu. Pokój okazał się bardzo przyjemny, mieli nawet kanał sportowy z
transmisją z mundialu w Brazylii. Postanowiliśmy coś w końcu zjeść - pamiętałem
z pobytu w Dahabie dwa lata wcześniej, że za 2-3 złote można się było spokojnie
najeść. Niestety ceny w hotelowej restauracji były drastycznie różne od moich
wspomnień. Wyszliśmy więc poza hotel. A tu niespodzianka: najbliższa buda z
falafelem była kilka kilometrów dalej, w centrum miasteczka - w naszej okolicy
stały same wielkie, luksusowe hotele. Czyli z jedzenia nici, żywimy się
ciastkami z Polski. Swoją drogą w Kairze buda z falafelem nigdy nie stoi poza
zasięgiem twojego wzroku.
Zapełniwszy brzuchy ciastkami,
idziemy wykąpać się w Morzu Czerwonym. I tu też niespodzianka: plaża hotelowa
zamknięta po 22:00. To idziemy poza hotel, do równie zamkniętej włoskiej
pizzerii położonej nad brzegiem morza. Niestety, tam też kąpiel wzbroniona, o
czym informuje nas nocny stróż. No to został basen, wracamy o hotelu. W
międzyczasie zrobiła się jednak 23:00 i basen też zamknęli, wyłączyli światła,
zwinęli barek i wyłączyli muzykę. Na szczęście wody nie spuścili a kąpiel po
ciemku i bez tłumów ludzi była bardzo przyjemna. Włączyliśmy klimatyzację w
pokoju i przy jej cichym bzyczeniu poszliśmy spać.
Dzień 2, Kair
Dzień zaczęliśmy od poszukiwania
dworca autobusowego. Oczywiście znajduje się poza miastem i oczywiście jedynym
możliwym sposobem dotarcia tam jest wzięcie taksówki. Na szczęście normalna
egipska taryfa, czyli tanio. W Egipcie każda dalekobieżna linia autobusowa ma
własny dworzec. Niektóre są profilowane pod turystów (GoBus) i droższe,
niektóre pod Egipcjan, i te są tańsze (EastDelta). Bierzemy tańszą. W
przewodniku było napisane, że bilet do Kairu (400 km) kosztuje 70 funtów, a
więc około 30 zł. Zdziwiliśmy się nieco, gdy facet w okienku podał kwotę 130
funtów. Podstawowa zasada: jeśli coś się nie zgadza, wyjaśnij dlaczego.
Rozwiązaniem rzecz jasna było spytanie się miejscowych ile oni płacą.
Wyliczenie średniej z ich odpowiedzi zazwyczaj daje nam pogląd na właściwą
cenę, którą powinniśmy zapłacić. W końcu wyszło 75 funtów, płatne u kierowcy.
Podróż trwała 8 godzin, a zaczęła
się rzecz jasna modlitwą (Egiptowi daleko do laickości w sferze publicznej).
Potem obejrzeliśmy trzy czy cztery filmy lokalnej produkcji. To było bardzo
ciekawe doświadczenie: wszystkie były komediami, wszystkie wyglądały jak
nakręcone w latach 70-tych, wszystkie były pełne tańca, muzyki i... przemocy.
Często kompletnie nieuzasadnionej fabularnie (o ile dobrze rozumieliśmy obraz
bez rozumienia słów). Było to wręcz absurdalne - każda, nawet idylliczna scenka
rodzajowa kończyła się biciem: często biciem kobiet, w sposób którego nie widzi
się w kulturze zachodniej.
Za oknem krajobraz nadzwyczaj
monotonny: na Synaju nie ma nic, z wyjątkiem kilku turystycznych miejscowości
na wybrzeżu. Od przekroczenia Kanału Sueskiego wjeżdża się natomiast do innego
Egiptu: Delta i okolice Nilu są gęsto zaludnione, mniej pustynne i bardziej
urozmaicone.
...Kair jest przeraźliwie
chaotycznym i okropnie brudnym miastem. Mieliśmy doskonałą okazję, żeby się o
tym przekonać maszerując 3 kilometry do najbliżej stacji metra, ponieważ
autobus skończył trasę na przedmieściach. Hałas, nagabywanie, smród, walące się
domy - turysta jest tu niezwykłym wydarzeniem, duża część młodzieży (lwia część
społeczeństwa egipskiego ze względu na wysoki przyrost naturalny), pewnie nigdy
nie widziała Europejczyka z plecakiem na swojej ulicy. Można się poczuć osaczonym,
obserwowanym, ale jednocześnie ma się poczucie pewnego autentyzmu tej
rzeczywistości.
Trudno powiedzieć, czy stolica
Egiptu jest ładna. Stare miesza się tutaj z nowym, także ciężko stwierdzić, co
jest zabytkiem, a co ruderą. Niewątpliwie zabytki toną w morzu brudu i chaosu.
Nil sprawia straszne wrażenie. Nie dość, że jest zaśmiecony i śmierdzi, to
jeszcze nie sposób zbliżyć się do wody, bo dostępu do niej bronią naciągacze
oferujący "very cheap, my friend" rejs taksówką wodną. Taksówki wodne
są rozświetlonymi na zielono lub czerwono szalupami z silnikiem, z których
dobywa się nieziemsko głośna basowa muzyka techno. Wątpliwa przyjemność, choć
cena: "do you know how much, my friend?" - "only fifty
pounds", czyli jakieś 20 zł za godzinny rejs.
Wyzwaniem - jak w większości państw arabskich
- jest ruch uliczny. Komunikacja miejska działa w miarę sprawnie, choć dotyczy
to wyłącznie metra. Autobusy: zero miejsca, zero informacji, zero
punktualności. Przechodzenie przez ulicę jest codzienną walką o życie, często
zresztą przez ludzi przegrywaną (w ciągu 1,5 dnia widzieliśmy kilka wypadków z
udziałem pieszych). Co ciekawe, po Kairze jeździ mnóstwo legend polskiej
motoryzacji: polonezy i maluchy są tutaj popularnymi samochodami, zdarza się
zobaczyć warszawę. Generalnie średni wiek jeżdżących po ulicach aut jest o
jakieś 20-25 lat wyższy niż w Polsce.
I jeszcze jedno przykre
spostrzeżenie. W egipskiej stolicy jest mnóstwo wojska. U nas na ulicach zdarza
się zobaczyć patrol policyjny. Tam na ulicach stoją czołgi, transportery
opancerzone i stróżówki z karabinami maszynowymi. Dotyczy to całego kraju,
jednak w Kairze wojska jest najwięcej (Muzeum Egipskie otacza kordon czołgów). Nie
jest to wyłącznie efekt ostatnich dwóch rewolucji, sytuacja taka miała miejsce
już wcześniej. Nie do końca wiadomo co ci młodzi chłopcy tam robią, ale stoją,
grzeją się w ciężkich hełmach i czasem kontrolują paszporty.
Wieczorem przeżyliśmy niezwykłą
przygodę: daliśmy się oszukać w sposób absolutnie mistrzowski i zdecydowanie
wart opowiedzenia. Szukaliśmy hostelu Dahab, rekomendowanego w przewodniku oraz
na forach internetowych jako najlepszy i najbardziej "klimatyczny"
przytułek dla backpackersów (za takich się uważamy) w mieście. Hołowczyc
zaprowadził nas bezbłędnie na miejsce, stanęliśmy pod kamienicą, nad wejściem
wisiała tabliczka "Dahab hostel". Przed wejściem oczekiwał młody
człowiek, który od razu rzucił się ku nam z okrzykiem "welcome to Dahab
hostel. Very nice place, cheap price". Czyli egipski standard, niemogący
wzbudzać podejrzeń. Od razu zaofiarował się nam towarzyszyć na czwarte piętro,
gdzie mieścił się hostel. Recepcja była odrażająca: jeden obdrapany,
prostokątny drewniany stół ustawiony w korytarzu. Pokój jeszcze gorszy - drzwi
się nie zamykały, pokój od łazienki oddzielała przezroczysta szyba, nie było
połowy okna, wszystkie tynki były obdrapane, a z zardzewiałego prysznica ledwo
ciekła strużka zimnej i zatęchłej wody. Cóż, może na tle innych kairskich
hosteli ten się wyróżniał na tyle, że warto go było zarekomendować w przewodniku...
Młody człowiek (bardzo
sympatyczny i mówiący po angielsku), który wskazał nam hostel, czekał
cierpliwie na korytarzu. Powiedział, że ma do nas prośbę. Na wieczór kawalerski
swojego znajomego potrzebuje kupić trochę alkoholu, a ponieważ w Egipcie dla
Egipcjan jest to właściwie niewykonalne, bardzo prosi nas o pomoc. Niedaleko od
hostelu znajduje się sklep Duty Free i tam do 48 godzin od przylotu do kraju,
obcokrajowcy mogą kupić alkohol bez podatku. Dodał, że chodzi tylko o zgrzewkę
piwa i że on zapłaci. Po namyśle zgodziliśmy się, trzeba przecież ratować
człowieka położonego w tak ciężkich tarapatach. Poszliśmy z nim do sklepu. Tam
okazało się, że piwa nie ma. Mohammed włożył więc do koszyka butelkę wódki
(Sobieski!). Przy kasie okazało się, że doskonale znają się ze sprzedawcą. Kasjer
poprosił od nas paszporty, coś przystemplował, Mohammed zapłacił, wskazał nam
drogę powrotną i odszedł. Nieco zaskoczeni tempem rozwoju wypadków zaczęliśmy
oglądać pieczątki w paszportach. Widnieje na niej napis "DUTY FREE",
data oraz kwota... 75 dolarów. W każdym paszporcie. A to znaczy, że butelka
wódki Sobieski w egipskiej bezcłówce kosztuje 225 amerykańskich dolarów! Trochę
dużo, nawet jak na kraj ustawowo walczący o trzeźwość obywateli. Po chwili
zrozumieliśmy, że butelka wódki na dnie koszyka była tylko przykrywką, a w
rzeczywistości Mohammed wykupił maksimum tego, co trzy osoby mogą kupić w
sklepie wolnocłowym. Był oczywiście dogadany z kasjerem. Postanowiliśmy zgłosić
to na policję, bojąc się potencjalnych konsekwencji tych znaczków w paszporcie
na granicy.
Najpierw jednak wróciliśmy do
hostelu. Chcieliśmy sprawdzić, co na forach internetowych ludzie piszą o podobnych
przygodach. Komórka chwytała bez problemów sieć "Dahab hostel wi-fi".
Poszedłem na "recepcję", żeby uzyskać hasło. Pan na recepcji (zmienił
się w międzyczasie), powiedział, że w tym hostelu nie ma internetu, trzeba
pójść piętro wyżej. No to poszedłem na piętro piąte. Wyszedłem po schodach na
dach kamienicy. I zobaczyłem napis "Dahab Hostel", pięknie utrzymaną
recepcję, ogród na dachu, czyste łazienki i fenomenalnie utrzymane pokoje.
Rozmowa z panami z recepcji rozwiała wszelkie wątpliwości: my wcale nie
trafiliśmy do Dahab hostel, Mohammed zaprowadził nas piętro niżej do prywatnego
mieszkania urządzonego na - nielegalny oczywiście - hostel (nazwany przewrotnie
Swiss Hostel, jak się później okazało). Droższy i bez żadnego porównania
bardziej obskurny. Absolutny majstersztyk! Nigdy wcześniej nie dałem się tak
wrobić. Internetu oczywiście nie uzyskaliśmy, panowie z recepcji w Dahab hostel
powiedzieli, że nie ma sensu zgłaszać tego na policję, bo to i tak nic nie da,
a za pieczątki w paszporcie nic nam nie grozi, bo to legalne. Poszliśmy spać,
żeby jak najszybciej obudzić się rano i opuścić to miejsce.
Dzień 3, Giza
Dzień zaczęliśmy od zwiedzania
Muzeum Egipskiego, gdzie zgromadzono najważniejsze zabytki sztuki starożytnego
Egiptu, w tym słynny skarb z grobowca Tutenchamona. Muzeum jest chronione przez
batalion czołgów, przechodzi się przez dwie kontrole wojskowe, zasieki i bramkę
do wykrywania metalu. Najbogatsza na świecie kolekcja sztuki staroegipskiej
jest istotnie imponująca. Samo Muzeum zdecydowanie nie. Powstało pod koniec XIX
wieku i podejrzewam, że od tamtego czasu nic się nie zmieniło. Stan opisu
zabytków, ich ekspozycja, a także - niestety - system zabezpieczeń, jest na
pierwszy rzut oka tragiczny. Nie mówiąc o oświetleniu, infrastrukturze i toaletach.
Żadne chyba prowincjonalne polskie muzeum nie może się poszczycić tak słabym
stanem technicznym i organizacyjnym. Podobno zbiory mają być niebawem
przeniesione do nowego budynku. Dla nich to na pewno lepiej, choć kolekcja
straci klimat pionierskiej, XIX-wiecznej archeologii.
Po zwiedzeniu Muzeum, w
koszmarnym skwarze kairskiego wczesnego popołudnia pojechaliśmy autobusem do
Gizy. Na dworcu autobusowym (są trzy tuż obok siebie) kompletny brak
informacji, na autobusach nie ma numerów, tylko napisy po arabsku, nikt nie
mówi po angielsku. Nie wiem jakim cudem udaje nam się w końcu znaleźć autobus
do Gizy (około 10 km od centrum Kairu). Ostatni przystanek od piramid dzieli
jeszcze 2 km, ale czubki antycznych budowli widać już z daleka zza dachów
kamienic. Widok istotnie imponujący, ze zdjęć i folderów turystycznych trudno
jest wyrobić sobie wyobrażenie o rzeczywistej skali starożytnych grobowców
faraonów. Niestety dotarłszy tam o 17:00 mogliśmy co najwyżej objechać piramidy
dookoła na wielbłądach. Po ostrych negocjacjach cenowych (zbiliśmy cenę
dokładnie trzykrotnie!), zdecydowaliśmy się na ten wariant. Wycieczka
sympatyczna, na pewno warto, zajmuje około 45 minut.
W końcu idziemy na dworzec
kolejowy w Gizie. I teraz ciekawa rzecz: w Egipcie oficjalnie turyści nie mogą
korzystać z egipskiej kolei. Jest to ponoć rozwiązane ustawowo. Prawo tłumaczy
się względami bezpieczeństwa. Dla "białych" przewidziane są specjalne
pociągi "Watania express", z luksusowymi przedziałami i pełnym
wyżywieniem. Niestety, jest to wyłącznie kolejny sposób na zdzieranie z
obcokrajowców. Cena biletu na "Watanię" to dokładnie...
piętnastokrotność ceny podstawowego biletu na tej samej trasie. W dodatku
opłata jest zbierana w dolarach a nie w funtach egipskich. Stwierdziliśmy, że
nie damy się okraść więc podeszliśmy do kasy chcąc kupić bilet na pierwszą
klasę (nadal 10 razy taniej niż ekspres dla turystów...) normalnego egipskiego
pociągu. Pan w kasie powiedział, że nam biletów nie sprzeda. Na pytanie
dlaczego wzruszył jedynie ramionami. Dobrze zatem - dyskutujemy - biletów nie
ma, trudno, wsiadamy do pociągu i kupujemy u konduktora. Tak by zrobił każdy
Polak. Ale w Egipcie przed peronem trzeba przejść przez bramki i wykrywacze
metalu. A tam kolejny przedstawiciel władzy tłumaczył nam, że nie możemy jechać
tym pociągiem. Ale na pytanie "dlaczego" również nie potrafił
odpowiedzieć. Umundurowani na biało "żołnierze", każdy z nich po 18
lat, zadzwonili zatem po wsparcie. Po kilku minutach zjawił się oficer.
Doskonale mówił po angielsku i wdał się z nami w ciekawą dyskusję. Ale na
podstawowe pytanie "dlaczego nie możemy jechać tym pociągiem" on
także nie odpowiedział. W końcu, zdenerwowani, powiedzieliśmy, że i tak musimy
pojechać tym pociągiem, bo innego już nie ma. Wtedy się poddał. Ale wykonał
cały szereg niezrozumiałych dla nas i absurdalnych manewrów. Przede wszystkim
nie pozwolił kupić biletu w kasie, dał nam za to osobistą ochronę w postaci
dwóch gołowąsów z karabinami przewieszonymi przez ramię. W ich asyście
weszliśmy do pociągu, a oficer uzgadniał wtedy coś z konduktorem wskazując na
nas palcem. Efekt tego był taki, że staliśmy się sensacją całego wagonu. I to
już na starcie.
W środku nie było miejsc. Cały
pociąg był kompletnie zapchany, niczym nasza polska bieszczadzka
"rzeźnia" w sezonie wakacyjnym. Na siedzenie i tak nie ma szans, w
takim razie bez skrupułów kupimy 2 klasę. Ale z konduktorem zabawa zaczyna się
od nowa. Podaje nam cenę: 260 funtów od osoby. Czyli osiem razy więcej niż
powinniśmy zapłacić. Było to o tyle bezczelne, że widziałem, jak przed chwilą
sprzedał innemu pasażerowi bilet za 45 funtów. Zaczynam się kłócić mówiąc, że
wiem ile kosztuje bilet. I tu miła niespodzianka: cały wagon wstawił się za
nami i zaczął naciskać na konduktora, żeby sprzedał nam bilety po normalnej
cenie. W końcu stanęło na 55 funtach za osobę, czyli normalny bilet plus dycha
łapówki. Tanio: 55 funtów to około 25 zł za 450 kilometrową trasę.
W pociągu doznaliśmy kolejnych
miłych niespodzianek: siedząc w korytarzu obskurnego pociągu pogawędziliśmy sobie
z podróżnymi, zostaliśmy poczęstowani obiadem. W pewnym momencie pojawił się
przed nami mężczyzna chcący ustąpić nam miejsca w pierwszej klasie. Zupełnie
bezinteresownie. I tak - raczej bezsennie - zrobił się dzień czwarty. O 6:30
dojechaliśmy do Luksoru.
Dzień 4, Luksor
Luksor to kolejne
nieprawdopodobnie brudne i chaotyczne miasto, pełne osłów, mułów, koni,
ulicznych prowizorycznych straganów. W tym rozkrzyczanym pełnym naciągaczy
tłumie i pomiędzy knajpami, o których polskiemu SANEPID-owi nawet się nie
śniło, wyrastają najwspanialsze staroegipskie świątynie, cel pielgrzymek
turystów z pobliskiej Hurghady.
Zanim tam jednak dotarliśmy,
postanowiliśmy uciec przed zbyt natarczywymi autochtonami. Azyl znaleźliśmy...
w kościele. Potężną budowlę widać zaraz po opuszczeniu budynku dworca. Oczywiście,
była to świątynia Koptów, którzy stanowią około 10 % egipskiego społeczeństwa.
Przyjęli nas z zainteresowaniem, chyba nieczęsto zdarza im się o 7 rano gościć
cudzoziemców na nabożeństwie.
Po wyjściu z kościoła udaliśmy
się prosto do Świątyni Luksorskiej. Robi piorunujące wrażenie, zarówno swymi
rozmiarami, jak i stanem zachowania płaskorzeźb sprzed trzech i pół tysięcy
lat, mimo że stoi sobie zupełnie zwyczajnie naprzeciwko straganu. Wejście jest
astronomicznie drogie, jak na egipskie standardy cenowe (dotyczy to zresztą
wszystkich zabytków, na których da się zarobić). Praktycznie wszystko widać
jednak z zewnątrz, zatem niekoniecznie warto wchodzić do środka. Lepiej zajrzeć
do meczetu zbudowanego w obrębie świątyni. Jest zbudowany nad grobem szejka Abu
Haggaga, który w XII wieku przybył do Egiptu z Bagdadu. Z dziedzińca meczetu
roztacza się wspaniały widok na Świątynię Luksorską i Nil.
Dalsza część dnia spędzonego w
Luksorze nie odbiegała od standardów znanych z każdego przewodnika
turystycznego: Karnak, rejs promem po Nilu, Kolosy Memnona, Dolina Królów,
Świątynia Hatszepsut, Ramasseum. Wszystko, WSZYSTKO naprawdę warto zobaczyć.
Warto też przejść na piechotę z Doliny Królów do Świątyni Hatszepsut (około 3 kilometry
przez pustynię, uwaga na dziki upał i orientację!). Do Doliny Królów podwiózł
nas taksówkarz, który narzekał na spadek liczby turystów. Chyba istotnie
klientów nie ma ostatnio w nadmiarze, bo czekał na nas 6 godzin pod Świątynią
Hatszepsut, żeby zarobić dodatkowe 40 funtów (15 złotych) za podwiezienie nas
do przeprawy promowej.
Chcieliśmy pojechać autobusem
jadącym o 17:00 bezpośrednio z Luksoru do Dahabu, jednak nie było miejsc. Po
długich wahaniach i walce z egipskim systemem komunikacji autobusowej (nie
warto doszukiwać się jakiejkolwiek logiki zarówno w rozkładzie jazdy, jak i
cenniku, a zwłaszcza w tym, jaki przewoźnik działa na jakiej trasie),
zdecydowaliśmy się na nocną jazdę do Suezu.
W Suezie byliśmy około 4 nad
ranem. Było jeszcze ciemno, na tyle ciemno, że nie do końca się
zorientowaliśmy, że wcale nie byliśmy w Suezie. Autobus zatrzymał się w jakiejś
wiosce. Miejsce odjazdu autobusów do Dahabu było kilkanaście kilometrów dalej.
Wzięliśmy taksówkę. Problem polegał na tym, że taksówkarz ewidentnie nie
wiedział, gdzie jest postój autobusów na Synaj. Po drodze kilka razy pytał o to
przechodniów, zawracał, krążył po mieście. W końcu się poddał i wysadził nas na
głównym dworcu. Tam zaproponowano nam przejazd taksówką do samego Dahabu, ale
cena była absurdalna jak na egipskie warunki. Na szczęście wziął nas pod swoje
skrzydła młody chłopak, który przedstawił się jako przewodnik nurkowy po rafach
w Sharm-el-Sheikh. Świetnie mówił po angielsku. Podjechaliśmy z nim taksówką na
duże rondo, gdzie zaczęliśmy łapać na stopa... autobusy. Polega to na tym, że
niektóre autobusy wożące turystów do kurortów mają wolne miejsca i - choć nie
jest to legalne - kierowcy czasem biorą przybłędów ustalając z nimi wcześniej
cenę. Trwało to z półtorej godziny, ale w końcu zatrzymał się autobus, w
dodatku całkowicie pusty, ponieważ dopiero jechał po turystów do Sharmu.
Najpierw zatem znaleźliśmy się z powrotem w Sharm-el-Sheikh, a potem złapaliśmy
autobus do Dahabu.
Dzień 5, Dahab
Dahab to miejscowość, która
powstała wyłącznie w jednym celu - obsługi nurków. Właściwie wszyscy, którzy
tam przyjeżdżają nurkują, a większość Egipcjan to albo przewodnicy nurkowi,
albo instruktorzy. Stałych mieszkańców właściwie brak. Brak też egipskich kobiet.
Nawet w Kairze rzadko się je widuje, bo nie wychodzą na ulice, ale w Dahabie po
prostu ich nie ma, bo ogromna większość mężczyzn dojeżdża tu do pracy
sezonowej.
Przy tej całej sztuczności Dahab to
jedyne miejsce wśród kurortów egipskich, gdzie nie widać takiego zbaranienia
europejskich turystów. To dlatego, że mnóstwo tam młodych, aktywnych ludzi,
backpackersów, osób z ograniczonym budżetem, ale z wielką pasją (nurkowanie,
kitesurfing). To nie znaczy, że w Dahabie nie ma naciągaczy, a cen w sklepach
nie należy negocjować. Ale atmosfera jest zupełnie różna od pobliskiego
Sharm-el-Sheikh.
Wieczorem zamówiliśmy taksówkę do
Taby. Cena zupełnie normalna: 250 funtów (czyli około 100 zł) za
140-kilometrową trasę. W Polsce benzyna na podobnej trasie kosztowałaby
niewiele więcej. Dojechaliśmy tam o 21:00 z zamiarem przejścia granicy i
spędzenia nocy na plaży w Izraelu. Niestety nie było nam to dane. Na miejscu
okazało się, że w związku z niestabilną sytuacją polityczną granicę zamykają
codziennie od 19:00 do 7:00. Ponieważ Taba to granica i niemiłosiernie drogi
hotel Hilton, rozłożyliśmy się na chodniku pomiędzy dwoma posterunkami:
pogranicznym i wojskowym. Jedni panowie oglądali mecz, drudzy jakieś egipskie
seriale, a my pośrodku na komórce obejrzeliśmy Jak Wytresować Smoka, przykryliśmy się prześcieradłem i poszliśmy
spać.
Dzień 6, Taba
...Budzimy się pogryzieni i mało
wyspani. Ale na twarzy pograniczników, u których pojawiliśmy się o 6:59, widać
było sympatię i szacunek.
W końcu przechodzimy sześć
różnych kontroli bagażowo-paszportowych i wchodzimy do Izraela. Witają nas
pięknie utrzymane łazienki, zadbane i ukwiecone chodniki, bary przy plaży z
kawą z ekspresu i kanapkami pakowanymi w folię spożywczą. Czyli wjechaliśmy do
Europy. Egipt to jest dziki kraj. I właśnie dlatego tak ciekawy.
Stwierdzenie faktu, że są dwa
Egipty: ten turystyczny i ten "zwyczajny" nie jest specjalnie
odkrywcze. Przeżycie tego na własnej skórze jest jednak szokujące. Z
perspektywy patrzącego z zewnątrz (to znaczy na przykład okiem Egipcjanina
pracującego w turystyce) przyjezdni Europejczycy wyglądają jak stado
bezrozumnych owiec, które najpierw się obrączkuje, potem przepędza z jednego
miejsca na drugie, a czasem wyprowadza na hale po to, żeby pooglądały skały,
ale pod czujnym okiem psów pasterskich (tu uzbrojonych w karabiny). Przy okazji
strzyże się je jak tylko nadarzy się sposobność, oferując trochę chaotycznie
ceny wielokrotnie wyższe niż dla miejscowych. Statystyczny Europejczyk
spędzający wakacje w Hurghadzie czy w kurortach na Synaju, przez cały dzień
siedzi w obrębie zagrody swojego hotelu. Mając all-inclusive, dwa baseny dla
ochłody, klimatyzację w pokoju, siłownię, bilard... i stosunkowo duży wybieg,
faktycznie nic więcej nie potrzebuje. Poza spacerem nad morze, który - jeśli mu
się chce - wykonuje raz lub dwa razy dziennie.
Turysta jest w tym swoim owczym
beztroskim życiu skutecznie kontrolowany przez egipskie władze turystyczne:
dostęp do plaży poza hotelem jest utrudniony, wynajęcie samochodu jest - w porównaniu
z innymi krajami, gdzie paliwo jest dużo droższe niż egipskie 70 groszy za litr
- absurdalnie drogie i obwarowane idiotycznymi ograniczeniami 200 km na dzień
(z Sharmu do Kairu jest 400 km). Poza tym nie mamy żadnej gwarancji, że
przepuszczą nas posterunki wojskowe stojące na wszystkich drogach wyjazdowych z
kurortów. W związku z tym jedyną sensowną formą wyrwania się z terenu pastwiska
jest wynajęcie taksówki z kierowcą. Kosztuje to (o zgrozo!) mniej niż
wypożyczenie samochodu. Alternatywą jest autobus - za bilet zapłacimy więcej
niż Egipcjanin, a dworzec jest poza miastem, ale da się. Warto, bo poza tymi
pastwiskami z rozbeczaną, kapryśną i błogo nieświadomą europejską trzodą, kryje
się prawdziwy Egipt: dziki, nieobliczalny, młody, pełen przygód, a przy tym - w
sumie - bezpieczny. Wydaje mi się, że nawet bardziej bezpieczny, niż autobus
pełen turystów jadący do piramid, który aż się prosi by stać się celem ataku
terrorystycznego: wiadomo skąd dokąd jedzie, wiadomo z jakim
"towarem".
Egipt może przerażać
przyjezdnego, zwłaszcza jeśli to jest pierwszy kraj arabski, który widzi. Ale
idę o zakład, że jeszcze bardziej przerażający jest - z perspektywy Egipcjan -
poziom zbaranienia europejskich turystów. Opłaca im się utrzymywać ten stan, bo
nieźle na tym zarabiają, ale co sobie przy tym myślą, to już tylko po arabsku
da się opisać.