wtorek, 7 kwietnia 2015

Owczarnia Europy - o egipskim spontanie Wojtka słów kilka


Owczarnia Europy

 

O Egipcie teraz głośno: że rewolucja, że strzelają, porywają, że wojsko na ulicach. Z drugiej strony media cały czas informują, że "w kurortach jest bezpiecznie". I faktycznie jest, potwierdzam. Nie reprezentując przy tym interesów żadnego biura podróży. Ta medialna psychoza strachu powoduje jednak, że Egipt - jak żadna inna turystyczna destynacja - stał się krajem enklaw: turystycznych kurortów w rodzaju Sharm-el-Sheikh czy Hurghady, ewentualnie eksterytorialnych korytarzy do najważniejszych zabytków (Luksor, Giza). Turyści kupujący wczasy bądź wycieczki i będący przez dwa tygodnie na egipskiej ziemi, w ogóle nie widzą Egiptu. Przynajmniej tego nowożytnego, arabskiego, a nie tego, który ostatecznie skończył się w 332 r. p.n.e. wraz z podbojem "daru Nilu" przez Aleksandra Wielkiego. A jaki jest ten "prawdziwy Egipt"?

Na krótką wyprawę termin wybraliśmy niezbyt szczęśliwie: koszmarnie gorąco (40 stopni w cieniu), a chwilę wcześniej pojawił się komunikat MSZ "kategorycznie" odradzający wszelkich podróży do Egiptu, zwłaszcza na półwysep Synaj. A my właśnie od Synaju zaczynamy. Bo ostatni lot linią EasyJet z Mediolanu-Malpenzy do Sharm-el-Sheikh kosztuje 120 zł od osoby. Problem polega na tym, że nie ma jak wrócić, bo to ostatni lot. Za to z Tel Avivu do Katowic lot był w promocji za... 19 euro. Dodając do tej kwoty 143 zł za bilet Warszawa-Mediolan, przeloty wyniosły nas od osoby 400 zł na trasie Warszawa-Egipt-Katowice. Da się taniej, ale i tak jest nieźle. Na to wszystko 5 dni, więc trzeba się naprawdę spieszyć.

 

 Dzień 1, Sharm-el-Sheikh

Lądujemy na lotnisku w Sharm-el-Sheikh. Drobiazgowa kontrola, wizy (25 $), godzina czekania w kolejce. Przechodzimy na drugą stronę i idziemy do kantoru. Zaraz... tu nie ma kantoru... Po długich negocjacjach z różnymi pracownikami lotniska i błędnych informacjach, że "może tu" a "może tam", okazuje się, że jedyny kantor zostawiliśmy po drugiej stronie kontroli paszportowej, w miejscu, gdzie kupowaliśmy wizę. Zostałem wpuszczony tylną bramką i bez żadnego kłopotu przeszedłem w tę i z powrotem wzdłuż ludzi czekających w kolejce. Gdybym zrobił to przed kontrolą paszportową, pewnie też nikt by na mnie nie zwrócił uwagi.

Mając 500 egipskich funtów (około 200 zł) w kieszeni wyszliśmy przed lotnisko. Ciepło, ale sucho. W dodatku wieje: czyli da się wytrzymać. GPS głosem Krzysztofa Hołowczyca informuje, że do zarezerwowanego hotelu zostało 23 kilometry. Trochę daleko... No to idziemy na autobus. Pytamy się pierwszego lepszego egipsko wyglądającego mężczyznę o przystanek autobusowy. Znał tylko kilka zdań po rosyjsku, ale wskazał kierunek. Dochodzimy na duży parking, gdzie stoi kilkanaście busów i autobusów. Podchodzimy, pytamy się o autobus do centrum Sharmu. "Jakie biuro?" - słyszymy w odpowiedzi. No to odpowiadamy, że żadne, po prostu chcemy jechać do centrum. "OK, but which company? SunTours? NileHoliday?" - upiera się wąsaty pan. Nie mieści mu się w głowie, że ktoś mógł tu przyjechać bez wykupionej wycieczki (dodam, że on akurat nieźle mówił po angielsku, więc nie była to kwestia niezrozumienia). W końcu wciął się jakiś inny i powiedział: "take taxi". Okazało się, że taksówka jest jedyną formą publicznego transportu do centrum. Trochę wściekli poszliśmy na postój taksówek. Spytaliśmy o cenę - 200 funtów, czyli około 70 zł. Jak na Europę znośnie, ale w Egipcie 200 funtów płaci się za 300-kilometrową trasę. Tak więc śmiech na sali. Zdzieranie z turystów nieświadomych cen jest tu nagminne. Potem spotykaliśmy się z tym na absolutnie każdym kroku. Co jest szczególnie łatwe w kraju, gdzie nigdzie nie ma podanych cen i o wszystko można - i należy się - targować.

Dziękujemy zatem panu z taksówki i wychodzimy z lotniska na główną drogę. Idziemy przed siebie szybkim krokiem, kalkulując, że do Sharmu powinniśmy dojść koło 4 rano. Idący poboczem turyści są jednak zbyt łatwym łupem, by przejeżdżający taksówkarze zostawili nas w spokoju. Zatrzymują się, trąbią. Jeden zaczął jechać naszym tempem krzycząc coś do nas w arabskim angielskim. Gestem pokazuję mu "ile?". On na to "eighty". Czyli przejście 100 metrów dało nam 120 funtów oszczędności. Nieźle. Idziemy jednak dalej. Facet nie odpuszcza, krzyczy: "gdzie idziecie? Tu nic nie ma!". Ja mówię pokazując kierunek: "do Sharmu!". "To daleko! Nie dojdziecie!" - odpowiada mężczyzna. "Jesteśmy silni, damy radę!" - krzyczę. "OK, wezmę was za sześćdziesiąt!". "Czterdzieści" - odpowiadam. "Pięćdziesiąt" - krzyczy facet. Dobra, i tak przepłacamy, ale trudno - pierwszy sukces negocjacyjny w Egipcie za nami.

Dojeżdżamy do Sharmu. Facet za taką kwotę nie chciał dojechać do hotelu (mimo, że był bliżej), więc złośliwie wyrzucił nas w centrum. Do hotelu mamy jeszcze 4 kilometry, przez nocny kurort. Na ulicach sami Rosjanie, w większości podpici. Mnóstwo świateł, jeden wielki ciąg hoteli.

"Jedź prosto przez około 100 metrów, cel będzie po twojej lewej stronie" - odzywa się nareszcie Hołowczyc. Cel okazał się być otoczony wysokim murem, a Hołowczyc nie powiedział, gdzie jest brama. Była prawie kilometr dalej, wzdłuż przypominających więzienie murów naszego czterogwiazdkowego hotelu (a co! Jak szaleć to szaleć, był zresztą tańszy od wielu innych, mniej ogwiazdkowanych). Za murem czekała nas prawdziwa idylla: baseny, siłownia na świeżym powietrzu, barek z leżaczkami, czyli to wszystko, co owce lubią najbardziej. Do recepcji zaprowadziła nas spotkana przy basenie młoda Czeszka w stroju kąpielowym i dziwnej różowej opasce na ręku. "Z jakiego biura jesteście?" - spytała. "Z żadnego. Przyjechaliśmy zwiedzać Egipt, jutro jedziemy do Kairu" - odparłem. "Jestem tu w Egipcie czwarty raz i nigdy nie byłam w Kairze" - powiedziała lekko przerażona. "A gdzie byłaś?" - zapytaliśmy, ciesząc się, że dowiemy się czegoś przydatnego w dalszej podróży. "Tylko w tym hotelu" - padła szczera odpowiedź.

Na recepcji dowiedzieliśmy się co Czeszka miała na ręku, bo sami zostaliśmy zaobrączkowani. Opaski dawały prawo do all-inclusive oraz do wejścia na plażę, która znajdowała się w bliźniaczym hotelu. Pokój okazał się bardzo przyjemny, mieli nawet kanał sportowy z transmisją z mundialu w Brazylii. Postanowiliśmy coś w końcu zjeść - pamiętałem z pobytu w Dahabie dwa lata wcześniej, że za 2-3 złote można się było spokojnie najeść. Niestety ceny w hotelowej restauracji były drastycznie różne od moich wspomnień. Wyszliśmy więc poza hotel. A tu niespodzianka: najbliższa buda z falafelem była kilka kilometrów dalej, w centrum miasteczka - w naszej okolicy stały same wielkie, luksusowe hotele. Czyli z jedzenia nici, żywimy się ciastkami z Polski. Swoją drogą w Kairze buda z falafelem nigdy nie stoi poza zasięgiem twojego wzroku.

Zapełniwszy brzuchy ciastkami, idziemy wykąpać się w Morzu Czerwonym. I tu też niespodzianka: plaża hotelowa zamknięta po 22:00. To idziemy poza hotel, do równie zamkniętej włoskiej pizzerii położonej nad brzegiem morza. Niestety, tam też kąpiel wzbroniona, o czym informuje nas nocny stróż. No to został basen, wracamy o hotelu. W międzyczasie zrobiła się jednak 23:00 i basen też zamknęli, wyłączyli światła, zwinęli barek i wyłączyli muzykę. Na szczęście wody nie spuścili a kąpiel po ciemku i bez tłumów ludzi była bardzo przyjemna. Włączyliśmy klimatyzację w pokoju i przy jej cichym bzyczeniu poszliśmy spać.

 

Dzień 2, Kair

Dzień zaczęliśmy od poszukiwania dworca autobusowego. Oczywiście znajduje się poza miastem i oczywiście jedynym możliwym sposobem dotarcia tam jest wzięcie taksówki. Na szczęście normalna egipska taryfa, czyli tanio. W Egipcie każda dalekobieżna linia autobusowa ma własny dworzec. Niektóre są profilowane pod turystów (GoBus) i droższe, niektóre pod Egipcjan, i te są tańsze (EastDelta). Bierzemy tańszą. W przewodniku było napisane, że bilet do Kairu (400 km) kosztuje 70 funtów, a więc około 30 zł. Zdziwiliśmy się nieco, gdy facet w okienku podał kwotę 130 funtów. Podstawowa zasada: jeśli coś się nie zgadza, wyjaśnij dlaczego. Rozwiązaniem rzecz jasna było spytanie się miejscowych ile oni płacą. Wyliczenie średniej z ich odpowiedzi zazwyczaj daje nam pogląd na właściwą cenę, którą powinniśmy zapłacić. W końcu wyszło 75 funtów, płatne u kierowcy.

Podróż trwała 8 godzin, a zaczęła się rzecz jasna modlitwą (Egiptowi daleko do laickości w sferze publicznej). Potem obejrzeliśmy trzy czy cztery filmy lokalnej produkcji. To było bardzo ciekawe doświadczenie: wszystkie były komediami, wszystkie wyglądały jak nakręcone w latach 70-tych, wszystkie były pełne tańca, muzyki i... przemocy. Często kompletnie nieuzasadnionej fabularnie (o ile dobrze rozumieliśmy obraz bez rozumienia słów). Było to wręcz absurdalne - każda, nawet idylliczna scenka rodzajowa kończyła się biciem: często biciem kobiet, w sposób którego nie widzi się w kulturze zachodniej.

Za oknem krajobraz nadzwyczaj monotonny: na Synaju nie ma nic, z wyjątkiem kilku turystycznych miejscowości na wybrzeżu. Od przekroczenia Kanału Sueskiego wjeżdża się natomiast do innego Egiptu: Delta i okolice Nilu są gęsto zaludnione, mniej pustynne i bardziej urozmaicone.

...Kair jest przeraźliwie chaotycznym i okropnie brudnym miastem. Mieliśmy doskonałą okazję, żeby się o tym przekonać maszerując 3 kilometry do najbliżej stacji metra, ponieważ autobus skończył trasę na przedmieściach. Hałas, nagabywanie, smród, walące się domy - turysta jest tu niezwykłym wydarzeniem, duża część młodzieży (lwia część społeczeństwa egipskiego ze względu na wysoki przyrost naturalny), pewnie nigdy nie widziała Europejczyka z plecakiem na swojej ulicy. Można się poczuć osaczonym, obserwowanym, ale jednocześnie ma się poczucie pewnego autentyzmu tej rzeczywistości.

Trudno powiedzieć, czy stolica Egiptu jest ładna. Stare miesza się tutaj z nowym, także ciężko stwierdzić, co jest zabytkiem, a co ruderą. Niewątpliwie zabytki toną w morzu brudu i chaosu. Nil sprawia straszne wrażenie. Nie dość, że jest zaśmiecony i śmierdzi, to jeszcze nie sposób zbliżyć się do wody, bo dostępu do niej bronią naciągacze oferujący "very cheap, my friend" rejs taksówką wodną. Taksówki wodne są rozświetlonymi na zielono lub czerwono szalupami z silnikiem, z których dobywa się nieziemsko głośna basowa muzyka techno. Wątpliwa przyjemność, choć cena: "do you know how much, my friend?" - "only fifty pounds", czyli jakieś 20 zł za godzinny rejs.

 Wyzwaniem - jak w większości państw arabskich - jest ruch uliczny. Komunikacja miejska działa w miarę sprawnie, choć dotyczy to wyłącznie metra. Autobusy: zero miejsca, zero informacji, zero punktualności. Przechodzenie przez ulicę jest codzienną walką o życie, często zresztą przez ludzi przegrywaną (w ciągu 1,5 dnia widzieliśmy kilka wypadków z udziałem pieszych). Co ciekawe, po Kairze jeździ mnóstwo legend polskiej motoryzacji: polonezy i maluchy są tutaj popularnymi samochodami, zdarza się zobaczyć warszawę. Generalnie średni wiek jeżdżących po ulicach aut jest o jakieś 20-25 lat wyższy niż w Polsce.

I jeszcze jedno przykre spostrzeżenie. W egipskiej stolicy jest mnóstwo wojska. U nas na ulicach zdarza się zobaczyć patrol policyjny. Tam na ulicach stoją czołgi, transportery opancerzone i stróżówki z karabinami maszynowymi. Dotyczy to całego kraju, jednak w Kairze wojska jest najwięcej (Muzeum Egipskie otacza kordon czołgów). Nie jest to wyłącznie efekt ostatnich dwóch rewolucji, sytuacja taka miała miejsce już wcześniej. Nie do końca wiadomo co ci młodzi chłopcy tam robią, ale stoją, grzeją się w ciężkich hełmach i czasem kontrolują paszporty.

Wieczorem przeżyliśmy niezwykłą przygodę: daliśmy się oszukać w sposób absolutnie mistrzowski i zdecydowanie wart opowiedzenia. Szukaliśmy hostelu Dahab, rekomendowanego w przewodniku oraz na forach internetowych jako najlepszy i najbardziej "klimatyczny" przytułek dla backpackersów (za takich się uważamy) w mieście. Hołowczyc zaprowadził nas bezbłędnie na miejsce, stanęliśmy pod kamienicą, nad wejściem wisiała tabliczka "Dahab hostel". Przed wejściem oczekiwał młody człowiek, który od razu rzucił się ku nam z okrzykiem "welcome to Dahab hostel. Very nice place, cheap price". Czyli egipski standard, niemogący wzbudzać podejrzeń. Od razu zaofiarował się nam towarzyszyć na czwarte piętro, gdzie mieścił się hostel. Recepcja była odrażająca: jeden obdrapany, prostokątny drewniany stół ustawiony w korytarzu. Pokój jeszcze gorszy - drzwi się nie zamykały, pokój od łazienki oddzielała przezroczysta szyba, nie było połowy okna, wszystkie tynki były obdrapane, a z zardzewiałego prysznica ledwo ciekła strużka zimnej i zatęchłej wody. Cóż, może na tle innych kairskich hosteli ten się wyróżniał na tyle, że warto go było zarekomendować w przewodniku...

Młody człowiek (bardzo sympatyczny i mówiący po angielsku), który wskazał nam hostel, czekał cierpliwie na korytarzu. Powiedział, że ma do nas prośbę. Na wieczór kawalerski swojego znajomego potrzebuje kupić trochę alkoholu, a ponieważ w Egipcie dla Egipcjan jest to właściwie niewykonalne, bardzo prosi nas o pomoc. Niedaleko od hostelu znajduje się sklep Duty Free i tam do 48 godzin od przylotu do kraju, obcokrajowcy mogą kupić alkohol bez podatku. Dodał, że chodzi tylko o zgrzewkę piwa i że on zapłaci. Po namyśle zgodziliśmy się, trzeba przecież ratować człowieka położonego w tak ciężkich tarapatach. Poszliśmy z nim do sklepu. Tam okazało się, że piwa nie ma. Mohammed włożył więc do koszyka butelkę wódki (Sobieski!). Przy kasie okazało się, że doskonale znają się ze sprzedawcą. Kasjer poprosił od nas paszporty, coś przystemplował, Mohammed zapłacił, wskazał nam drogę powrotną i odszedł. Nieco zaskoczeni tempem rozwoju wypadków zaczęliśmy oglądać pieczątki w paszportach. Widnieje na niej napis "DUTY FREE", data oraz kwota... 75 dolarów. W każdym paszporcie. A to znaczy, że butelka wódki Sobieski w egipskiej bezcłówce kosztuje 225 amerykańskich dolarów! Trochę dużo, nawet jak na kraj ustawowo walczący o trzeźwość obywateli. Po chwili zrozumieliśmy, że butelka wódki na dnie koszyka była tylko przykrywką, a w rzeczywistości Mohammed wykupił maksimum tego, co trzy osoby mogą kupić w sklepie wolnocłowym. Był oczywiście dogadany z kasjerem. Postanowiliśmy zgłosić to na policję, bojąc się potencjalnych konsekwencji tych znaczków w paszporcie na granicy.

Najpierw jednak wróciliśmy do hostelu. Chcieliśmy sprawdzić, co na forach internetowych ludzie piszą o podobnych przygodach. Komórka chwytała bez problemów sieć "Dahab hostel wi-fi". Poszedłem na "recepcję", żeby uzyskać hasło. Pan na recepcji (zmienił się w międzyczasie), powiedział, że w tym hostelu nie ma internetu, trzeba pójść piętro wyżej. No to poszedłem na piętro piąte. Wyszedłem po schodach na dach kamienicy. I zobaczyłem napis "Dahab Hostel", pięknie utrzymaną recepcję, ogród na dachu, czyste łazienki i fenomenalnie utrzymane pokoje. Rozmowa z panami z recepcji rozwiała wszelkie wątpliwości: my wcale nie trafiliśmy do Dahab hostel, Mohammed zaprowadził nas piętro niżej do prywatnego mieszkania urządzonego na - nielegalny oczywiście - hostel (nazwany przewrotnie Swiss Hostel, jak się później okazało). Droższy i bez żadnego porównania bardziej obskurny. Absolutny majstersztyk! Nigdy wcześniej nie dałem się tak wrobić. Internetu oczywiście nie uzyskaliśmy, panowie z recepcji w Dahab hostel powiedzieli, że nie ma sensu zgłaszać tego na policję, bo to i tak nic nie da, a za pieczątki w paszporcie nic nam nie grozi, bo to legalne. Poszliśmy spać, żeby jak najszybciej obudzić się rano i opuścić to miejsce.

 

Dzień 3, Giza

Dzień zaczęliśmy od zwiedzania Muzeum Egipskiego, gdzie zgromadzono najważniejsze zabytki sztuki starożytnego Egiptu, w tym słynny skarb z grobowca Tutenchamona. Muzeum jest chronione przez batalion czołgów, przechodzi się przez dwie kontrole wojskowe, zasieki i bramkę do wykrywania metalu. Najbogatsza na świecie kolekcja sztuki staroegipskiej jest istotnie imponująca. Samo Muzeum zdecydowanie nie. Powstało pod koniec XIX wieku i podejrzewam, że od tamtego czasu nic się nie zmieniło. Stan opisu zabytków, ich ekspozycja, a także - niestety - system zabezpieczeń, jest na pierwszy rzut oka tragiczny. Nie mówiąc o oświetleniu, infrastrukturze i toaletach. Żadne chyba prowincjonalne polskie muzeum nie może się poszczycić tak słabym stanem technicznym i organizacyjnym. Podobno zbiory mają być niebawem przeniesione do nowego budynku. Dla nich to na pewno lepiej, choć kolekcja straci klimat pionierskiej, XIX-wiecznej archeologii.

Po zwiedzeniu Muzeum, w koszmarnym skwarze kairskiego wczesnego popołudnia pojechaliśmy autobusem do Gizy. Na dworcu autobusowym (są trzy tuż obok siebie) kompletny brak informacji, na autobusach nie ma numerów, tylko napisy po arabsku, nikt nie mówi po angielsku. Nie wiem jakim cudem udaje nam się w końcu znaleźć autobus do Gizy (około 10 km od centrum Kairu). Ostatni przystanek od piramid dzieli jeszcze 2 km, ale czubki antycznych budowli widać już z daleka zza dachów kamienic. Widok istotnie imponujący, ze zdjęć i folderów turystycznych trudno jest wyrobić sobie wyobrażenie o rzeczywistej skali starożytnych grobowców faraonów. Niestety dotarłszy tam o 17:00 mogliśmy co najwyżej objechać piramidy dookoła na wielbłądach. Po ostrych negocjacjach cenowych (zbiliśmy cenę dokładnie trzykrotnie!), zdecydowaliśmy się na ten wariant. Wycieczka sympatyczna, na pewno warto, zajmuje około 45 minut.

W końcu idziemy na dworzec kolejowy w Gizie. I teraz ciekawa rzecz: w Egipcie oficjalnie turyści nie mogą korzystać z egipskiej kolei. Jest to ponoć rozwiązane ustawowo. Prawo tłumaczy się względami bezpieczeństwa. Dla "białych" przewidziane są specjalne pociągi "Watania express", z luksusowymi przedziałami i pełnym wyżywieniem. Niestety, jest to wyłącznie kolejny sposób na zdzieranie z obcokrajowców. Cena biletu na "Watanię" to dokładnie... piętnastokrotność ceny podstawowego biletu na tej samej trasie. W dodatku opłata jest zbierana w dolarach a nie w funtach egipskich. Stwierdziliśmy, że nie damy się okraść więc podeszliśmy do kasy chcąc kupić bilet na pierwszą klasę (nadal 10 razy taniej niż ekspres dla turystów...) normalnego egipskiego pociągu. Pan w kasie powiedział, że nam biletów nie sprzeda. Na pytanie dlaczego wzruszył jedynie ramionami. Dobrze zatem - dyskutujemy - biletów nie ma, trudno, wsiadamy do pociągu i kupujemy u konduktora. Tak by zrobił każdy Polak. Ale w Egipcie przed peronem trzeba przejść przez bramki i wykrywacze metalu. A tam kolejny przedstawiciel władzy tłumaczył nam, że nie możemy jechać tym pociągiem. Ale na pytanie "dlaczego" również nie potrafił odpowiedzieć. Umundurowani na biało "żołnierze", każdy z nich po 18 lat, zadzwonili zatem po wsparcie. Po kilku minutach zjawił się oficer. Doskonale mówił po angielsku i wdał się z nami w ciekawą dyskusję. Ale na podstawowe pytanie "dlaczego nie możemy jechać tym pociągiem" on także nie odpowiedział. W końcu, zdenerwowani, powiedzieliśmy, że i tak musimy pojechać tym pociągiem, bo innego już nie ma. Wtedy się poddał. Ale wykonał cały szereg niezrozumiałych dla nas i absurdalnych manewrów. Przede wszystkim nie pozwolił kupić biletu w kasie, dał nam za to osobistą ochronę w postaci dwóch gołowąsów z karabinami przewieszonymi przez ramię. W ich asyście weszliśmy do pociągu, a oficer uzgadniał wtedy coś z konduktorem wskazując na nas palcem. Efekt tego był taki, że staliśmy się sensacją całego wagonu. I to już na starcie.

W środku nie było miejsc. Cały pociąg był kompletnie zapchany, niczym nasza polska bieszczadzka "rzeźnia" w sezonie wakacyjnym. Na siedzenie i tak nie ma szans, w takim razie bez skrupułów kupimy 2 klasę. Ale z konduktorem zabawa zaczyna się od nowa. Podaje nam cenę: 260 funtów od osoby. Czyli osiem razy więcej niż powinniśmy zapłacić. Było to o tyle bezczelne, że widziałem, jak przed chwilą sprzedał innemu pasażerowi bilet za 45 funtów. Zaczynam się kłócić mówiąc, że wiem ile kosztuje bilet. I tu miła niespodzianka: cały wagon wstawił się za nami i zaczął naciskać na konduktora, żeby sprzedał nam bilety po normalnej cenie. W końcu stanęło na 55 funtach za osobę, czyli normalny bilet plus dycha łapówki. Tanio: 55 funtów to około 25 zł za 450 kilometrową trasę.

W pociągu doznaliśmy kolejnych miłych niespodzianek: siedząc w korytarzu obskurnego pociągu pogawędziliśmy sobie z podróżnymi, zostaliśmy poczęstowani obiadem. W pewnym momencie pojawił się przed nami mężczyzna chcący ustąpić nam miejsca w pierwszej klasie. Zupełnie bezinteresownie. I tak - raczej bezsennie - zrobił się dzień czwarty. O 6:30 dojechaliśmy do Luksoru.

 

Dzień 4, Luksor

Luksor to kolejne nieprawdopodobnie brudne i chaotyczne miasto, pełne osłów, mułów, koni, ulicznych prowizorycznych straganów. W tym rozkrzyczanym pełnym naciągaczy tłumie i pomiędzy knajpami, o których polskiemu SANEPID-owi nawet się nie śniło, wyrastają najwspanialsze staroegipskie świątynie, cel pielgrzymek turystów z pobliskiej Hurghady.

Zanim tam jednak dotarliśmy, postanowiliśmy uciec przed zbyt natarczywymi autochtonami. Azyl znaleźliśmy... w kościele. Potężną budowlę widać zaraz po opuszczeniu budynku dworca. Oczywiście, była to świątynia Koptów, którzy stanowią około 10 % egipskiego społeczeństwa. Przyjęli nas z zainteresowaniem, chyba nieczęsto zdarza im się o 7 rano gościć cudzoziemców na nabożeństwie.

Po wyjściu z kościoła udaliśmy się prosto do Świątyni Luksorskiej. Robi piorunujące wrażenie, zarówno swymi rozmiarami, jak i stanem zachowania płaskorzeźb sprzed trzech i pół tysięcy lat, mimo że stoi sobie zupełnie zwyczajnie naprzeciwko straganu. Wejście jest astronomicznie drogie, jak na egipskie standardy cenowe (dotyczy to zresztą wszystkich zabytków, na których da się zarobić). Praktycznie wszystko widać jednak z zewnątrz, zatem niekoniecznie warto wchodzić do środka. Lepiej zajrzeć do meczetu zbudowanego w obrębie świątyni. Jest zbudowany nad grobem szejka Abu Haggaga, który w XII wieku przybył do Egiptu z Bagdadu. Z dziedzińca meczetu roztacza się wspaniały widok na Świątynię Luksorską i Nil.

Dalsza część dnia spędzonego w Luksorze nie odbiegała od standardów znanych z każdego przewodnika turystycznego: Karnak, rejs promem po Nilu, Kolosy Memnona, Dolina Królów, Świątynia Hatszepsut, Ramasseum. Wszystko, WSZYSTKO naprawdę warto zobaczyć. Warto też przejść na piechotę z Doliny Królów do Świątyni Hatszepsut (około 3 kilometry przez pustynię, uwaga na dziki upał i orientację!). Do Doliny Królów podwiózł nas taksówkarz, który narzekał na spadek liczby turystów. Chyba istotnie klientów nie ma ostatnio w nadmiarze, bo czekał na nas 6 godzin pod Świątynią Hatszepsut, żeby zarobić dodatkowe 40 funtów (15 złotych) za podwiezienie nas do przeprawy promowej.

Chcieliśmy pojechać autobusem jadącym o 17:00 bezpośrednio z Luksoru do Dahabu, jednak nie było miejsc. Po długich wahaniach i walce z egipskim systemem komunikacji autobusowej (nie warto doszukiwać się jakiejkolwiek logiki zarówno w rozkładzie jazdy, jak i cenniku, a zwłaszcza w tym, jaki przewoźnik działa na jakiej trasie), zdecydowaliśmy się na nocną jazdę do Suezu.

W Suezie byliśmy około 4 nad ranem. Było jeszcze ciemno, na tyle ciemno, że nie do końca się zorientowaliśmy, że wcale nie byliśmy w Suezie. Autobus zatrzymał się w jakiejś wiosce. Miejsce odjazdu autobusów do Dahabu było kilkanaście kilometrów dalej. Wzięliśmy taksówkę. Problem polegał na tym, że taksówkarz ewidentnie nie wiedział, gdzie jest postój autobusów na Synaj. Po drodze kilka razy pytał o to przechodniów, zawracał, krążył po mieście. W końcu się poddał i wysadził nas na głównym dworcu. Tam zaproponowano nam przejazd taksówką do samego Dahabu, ale cena była absurdalna jak na egipskie warunki. Na szczęście wziął nas pod swoje skrzydła młody chłopak, który przedstawił się jako przewodnik nurkowy po rafach w Sharm-el-Sheikh. Świetnie mówił po angielsku. Podjechaliśmy z nim taksówką na duże rondo, gdzie zaczęliśmy łapać na stopa... autobusy. Polega to na tym, że niektóre autobusy wożące turystów do kurortów mają wolne miejsca i - choć nie jest to legalne - kierowcy czasem biorą przybłędów ustalając z nimi wcześniej cenę. Trwało to z półtorej godziny, ale w końcu zatrzymał się autobus, w dodatku całkowicie pusty, ponieważ dopiero jechał po turystów do Sharmu. Najpierw zatem znaleźliśmy się z powrotem w Sharm-el-Sheikh, a potem złapaliśmy autobus do Dahabu.

 

Dzień 5, Dahab

Dahab to miejscowość, która powstała wyłącznie w jednym celu - obsługi nurków. Właściwie wszyscy, którzy tam przyjeżdżają nurkują, a większość Egipcjan to albo przewodnicy nurkowi, albo instruktorzy. Stałych mieszkańców właściwie brak. Brak też egipskich kobiet. Nawet w Kairze rzadko się je widuje, bo nie wychodzą na ulice, ale w Dahabie po prostu ich nie ma, bo ogromna większość mężczyzn dojeżdża tu do pracy sezonowej.

Przy tej całej sztuczności Dahab to jedyne miejsce wśród kurortów egipskich, gdzie nie widać takiego zbaranienia europejskich turystów. To dlatego, że mnóstwo tam młodych, aktywnych ludzi, backpackersów, osób z ograniczonym budżetem, ale z wielką pasją (nurkowanie, kitesurfing). To nie znaczy, że w Dahabie nie ma naciągaczy, a cen w sklepach nie należy negocjować. Ale atmosfera jest zupełnie różna od pobliskiego Sharm-el-Sheikh.

Wieczorem zamówiliśmy taksówkę do Taby. Cena zupełnie normalna: 250 funtów (czyli około 100 zł) za 140-kilometrową trasę. W Polsce benzyna na podobnej trasie kosztowałaby niewiele więcej. Dojechaliśmy tam o 21:00 z zamiarem przejścia granicy i spędzenia nocy na plaży w Izraelu. Niestety nie było nam to dane. Na miejscu okazało się, że w związku z niestabilną sytuacją polityczną granicę zamykają codziennie od 19:00 do 7:00. Ponieważ Taba to granica i niemiłosiernie drogi hotel Hilton, rozłożyliśmy się na chodniku pomiędzy dwoma posterunkami: pogranicznym i wojskowym. Jedni panowie oglądali mecz, drudzy jakieś egipskie seriale, a my pośrodku na komórce obejrzeliśmy Jak Wytresować Smoka, przykryliśmy się prześcieradłem i poszliśmy spać.

 

Dzień 6, Taba

...Budzimy się pogryzieni i mało wyspani. Ale na twarzy pograniczników, u których pojawiliśmy się o 6:59, widać było sympatię i szacunek.

W końcu przechodzimy sześć różnych kontroli bagażowo-paszportowych i wchodzimy do Izraela. Witają nas pięknie utrzymane łazienki, zadbane i ukwiecone chodniki, bary przy plaży z kawą z ekspresu i kanapkami pakowanymi w folię spożywczą. Czyli wjechaliśmy do Europy. Egipt to jest dziki kraj. I właśnie dlatego tak ciekawy.

 

Stwierdzenie faktu, że są dwa Egipty: ten turystyczny i ten "zwyczajny" nie jest specjalnie odkrywcze. Przeżycie tego na własnej skórze jest jednak szokujące. Z perspektywy patrzącego z zewnątrz (to znaczy na przykład okiem Egipcjanina pracującego w turystyce) przyjezdni Europejczycy wyglądają jak stado bezrozumnych owiec, które najpierw się obrączkuje, potem przepędza z jednego miejsca na drugie, a czasem wyprowadza na hale po to, żeby pooglądały skały, ale pod czujnym okiem psów pasterskich (tu uzbrojonych w karabiny). Przy okazji strzyże się je jak tylko nadarzy się sposobność, oferując trochę chaotycznie ceny wielokrotnie wyższe niż dla miejscowych. Statystyczny Europejczyk spędzający wakacje w Hurghadzie czy w kurortach na Synaju, przez cały dzień siedzi w obrębie zagrody swojego hotelu. Mając all-inclusive, dwa baseny dla ochłody, klimatyzację w pokoju, siłownię, bilard... i stosunkowo duży wybieg, faktycznie nic więcej nie potrzebuje. Poza spacerem nad morze, który - jeśli mu się chce - wykonuje raz lub dwa razy dziennie.

Turysta jest w tym swoim owczym beztroskim życiu skutecznie kontrolowany przez egipskie władze turystyczne: dostęp do plaży poza hotelem jest utrudniony, wynajęcie samochodu jest - w porównaniu z innymi krajami, gdzie paliwo jest dużo droższe niż egipskie 70 groszy za litr - absurdalnie drogie i obwarowane idiotycznymi ograniczeniami 200 km na dzień (z Sharmu do Kairu jest 400 km). Poza tym nie mamy żadnej gwarancji, że przepuszczą nas posterunki wojskowe stojące na wszystkich drogach wyjazdowych z kurortów. W związku z tym jedyną sensowną formą wyrwania się z terenu pastwiska jest wynajęcie taksówki z kierowcą. Kosztuje to (o zgrozo!) mniej niż wypożyczenie samochodu. Alternatywą jest autobus - za bilet zapłacimy więcej niż Egipcjanin, a dworzec jest poza miastem, ale da się. Warto, bo poza tymi pastwiskami z rozbeczaną, kapryśną i błogo nieświadomą europejską trzodą, kryje się prawdziwy Egipt: dziki, nieobliczalny, młody, pełen przygód, a przy tym - w sumie - bezpieczny. Wydaje mi się, że nawet bardziej bezpieczny, niż autobus pełen turystów jadący do piramid, który aż się prosi by stać się celem ataku terrorystycznego: wiadomo skąd dokąd jedzie, wiadomo z jakim "towarem".

Egipt może przerażać przyjezdnego, zwłaszcza jeśli to jest pierwszy kraj arabski, który widzi. Ale idę o zakład, że jeszcze bardziej przerażający jest - z perspektywy Egipcjan - poziom zbaranienia europejskich turystów. Opłaca im się utrzymywać ten stan, bo nieźle na tym zarabiają, ale co sobie przy tym myślą, to już tylko po arabsku da się opisać.
 






 

wtorek, 25 listopada 2014

Pasjonaci w byłej stolicy Persji

Z wybrzeży Morza Kaspijskiego kierujemy się w głąb lądu. Siłą rozpędu mijamy Teheran (może jeszcze kiedyś będzie okazja żeby zwiedzić tą prawie 12 mln aglomerację, położoną u stóp wygasłego wulkanu Damavand). Klinem wchodzącym w pustynię  Dasht e- Lut zmierzamy ku byłej stolicy Persji - Isfahanowi (lub Esfahanowi). W XVI wieku miasto to zachwycało posłów z całego świata, w tym polskich. Niestety późniejsze trzęsienie ziemi zniszczyło wiele drogocennych zabytków. W opinii wielu podróżników to właśnie w Isfahanie mieści się najbardziej majestatyczny zbiór budynków w świecie islamu.

Wjeżdżamy do miasta, po blisko 9h podróży. Nieprzespana noc dała się we znaki. Ponad 40 stopniowe upały ostatnich dni również odcisnęły na nas swoje piętno. My tymczasem wysiadamy z autobusu i człapiemy w nieznane w poszukiwaniu kawałka zielonego trawnika z dala od centrum.

Wybija 5.00 rano. Żółta buźka słońca wychyla się znad horyzontu, rozgania cienie do kąta, tchnie w zaspane miasto życie. Podczas gdy miasto budzi się do życia pasjonaci szukają miejsca do spania. Rozkładają śpiwory i bez krępacji zwijają się w kłębek na pobliskim trawniku. Chcemy zregenerować siły przed zwiedzaniem jednego z głównych punktów programu naszej wyprawy.

Przyspieszmy trochę bieg wydarzeń, Gdybyście byli w owym czasie w Isfahanie na placu Nash - e Jahan Square wewnątrz meczetu Imam Mosque waszym oczom ukazałoby się trzech turytów z Polski i dwóch muzułmanów z Iranu prowadzących ożywioną dyskusję. Jeden z muzułmanów nosi biały turban na głowie, jest zatem mułłą. Drugi z nich jest pozbawiony nakrycia głowy, co nie znaczy, że jest mniej ważny, o czym za chwilę. W tle strzeliste wieże minaretów Imam Mosque, wokół natomiast kompletnie obca nam architektura, niebieskie fajansowe płytki, którymi wyłożony jest cały meczet. Z różnych stron dochodzą nas szepty rozmów w nieznanych gardłowych językach. Zwiedzającymi, jak się okazuje, są turyści z Arabii Saudyjskiej (o czym świadczy inny rodzaj czarnego hidżabu kobiecego), Omanu, i południowej części Iranu (Bandar e Abbas).

Poznajemy się przypadkowo, jak to bywa na tego rodzaju wyprawach. Jedno nasze pytanie wyzwala emocje, przełamuje lody, sprzyja zawieraniu nowych, jakże cennych znajomości. Mułła Emir i Seyyed Hamed opowiadają pasjonatom historie Imam Mosque, odnoszą się do przyczyn rozdziału muzułmanów na szyitów i sunnitów (są jeszcze inne grupy, ale w tym miejscu nie będę o tym pisał - chociażby jazydzi, wahabici), przybliżają zwyczaje muzułmanów, opowiadają o swojej edukacji. Jednym słowem odczarowują mity związane z powszechnym wyobrażeniem przeciętnego europejczka/ki (czy amerykanina/ki) o muzułmanach (a przynajmniej szyitach). Uderza nas perfekcyjny angielski, imponująca erudycja, wewnętrzny spokój i opanowanie, głęboka wiedza o historii islamu zdobyta podczas studiów w szkołach koranicznych (jedną z takich szkół udało nam się, odwiedzić, niestety nie mogliśmy zrobić zdjęć..). 

W toku rozmowy staje się wiadomym, że Hamed nie jest pospolitym mieszkańcem Isfahanu. Pod naporem naszych pytań ugina się i wyznaje, że jest seyyedem. A któż to taki ten seyyed? Szyici wierzą, że jest to osoba wywodząca swoje korzenie wprost od proroka Mahometa (nazwa spolszczona, w rzeczywistości prorok nazywał się Muhammad Ibn Abd Allah). Seyyed cieszy się wśród mieszkańców małych miast i wsi głębokim szacunkiem. Co bardziej liberalni mieszkańcy Iranu (a takich proszę mi wierzyć nie brakuje, o czym jeszcze w kolejnych postach na blogu) nie podzielają tego uwielbienia, trudno im bowiem uwierzyć, że po upływie ponad 1400 lat można wywieźć pokrewieństwo z prorokiem Muhammadem. Jak się okazuje Hamed jest po szkole koranicznej. Zważywszy zatem, że jest seyyedem może nosić czarny turban, prowadzić modlitwy w meczecie, wzywać do modlitwy (śpiewać tzw. azan). 

Oczarowani jego wiedzą w myślach przenosimy się w odległy nam świat bajek tysiąca i jednej nocy. W pewnym momencie Hamed odkrywa przed nami geniusz ówczesnych architektów i budowniczych meczetów, które po dziś dzień można oglądać w Isfahanie. Opowiada o grze świateł, słonecznych zegarach, sekretnych przejściach, systemach nawadniania, architektonicznym nagłośnieniu meczetu. W niektórych meczetach jest bowiem jedno miejsce na środku meczetu, z którego  dźwięk się niesie zintensyfikowany jak przy użyciu mikrofonu. Widząc nasze zdziwienie, Hamed skupiony, podchodzi na środek meczetu, unosi głowę ku Allahowi i zaczyna śpiewać Azan. Jest to wezwanie muzułmanów do modlitwy.W nieruchomym powietrzu unoszą się słowa "Allahu Akbar Ashadu an la illaha Allah", tj. God is gret. I bear witness there is no God except the One God. Z ust Hameda płyną nie tylko słowa, oprócz nich daje się bowiem wyczuć żywą wiarę (w tamtej chwili nie obchodziło nas czy jest ona fanatyczna) i moc. Daliśmy się ponieść tej pięknej modlitwie. Wyobraźnia zaczęła pracować. Zdawało się nam, że na dziedzińcu przed nami widzimy proroka Mohhaamada szykującego się do odbycia Hidżry (ucieczki z Mekki do Medyny - ok 570 r. n.e.). W tamtej chwili staliśmy się na chwilę częścią orientalnego świata. Po dziś dzień było to dla nas jednym z najcudowniejszych przeżyć podczas naszych wyjazdów zagranicznych. Takich doświadczeń szuka bowiem każdy podróżnik.

W pewnym momencie Hamed zwraca się do nas z pytaniem czy chcemy żeby został naszym przewodnikiem po Isfahanie w kolejnym dniu. Obiecał pokazać nam to co najpiękniejsze, również to czego zazwyczaj turyści omijają lub tego o czym po prostu nie wiedzą. Propozycję przyjmujemy z nieukrywaną radością, bez tzw. mrugnięcia okiem. Rozstajemy się z Hamedem i z mułła Emirem i umawiamy na następny dzień o godz. 9.00 przed wejściem do Jameh Mosque.

Uprzedzając fakty powiem Wam, że kolejny dzień z Hamedem w roli przewodnika po Ishafanie na długo wrył się w nasza pamięć. Będzie zwiedzanie jednego z najważniejszych meczetów w świecie islamu,  podziwianie mihrabu w jednym z najpiękniejszych meczetów w Iranie, pomodlimy się na cmentarzu ofiar wojny irańsko - irackiej - Tahte Fouled, przejdziemy się słynnymi isfhahańskimi mostami, będziemy świadkami piątkowych modlitw w meczecie a na koniec zwieńczymy dzień spotkaniem z jednym z najważniejszych Ayattollachów w Iranie . 

Jednym słowem będzie się działo. Już niedługo nowy wpis. Zapraszam Was.
Heja.










sobota, 25 października 2014

Iran - początki, cz. 2

IRAN CZ.2

8h jazdy górskimi drogami Armenii doprowadzają nas do granicy z Iranem.

O jej przekroczeniu była już mowa w cz. 1.

Godz. 23.00. Wychodzimy przez budynek odprawy.

Oblega nas tłum taksówkarzy. Ni czorta ich nie idzie zrozumieć. Tak...jesteśmy w Azji i czujemy to.

Jedno jest pewne: cena, którą wykrzykują jest jedną wielką próbą załadowania nas....zrobienia nas w trąbę. Od tej chwili zaczyna się jedna wielka nauka targowania, którą opanujemy z wielce zadowalającym skutkiem.

W tamtym momencie nie mieliśmy jednak zbyt dużego pola manewru. 50 km od najbliższych zabudowań, bez żarcia, w niebezpiecznej strefie przygranicznej (rozbicie namiotu nie wchodziło w grę)- podejmujemy jedyną słuszną decyzje - jedziemy. Nie znamy jeszcze kraju na tyle, żeby kozaczyć już od samego początku.

Kierujemy się ku Jolfie. Małe miasteczko, bardziej tureckie niż irańskie. Docieramy.
Wjeżdza hostel za 5 USD. Podróż przez armeńskie góry 30 letnią ładą, której chłodnica ciągle wyła pić.. wymiętosiła nas na tyle, że nie mamy ochoty na rozbijanie namiotu i kąpiel w butelce wody.

Z motelu robimy jeszcze nocny wypad "na miasto". Na mieście następuje spotkanie z kuchnią irańską. Zamawiamy i pożeramy kebab, zupę warzywną, ryż i ayran zwany tu dough. Pycha. Jeszcze nie wiemy, że przez najbliższe dni kebab będzie naszym śniadaniem, obiadem i kolacją (weź się doczytaj co zamawiasz z tych perskich glizd...a słowo kebab każdy zna:).

Pora spać, bo rano pociągiem do Tabriz, skąd mamy wyruszyć na podbój irańskiej Kapadocji, tj. Kondovan. Tabriz to takie niesforne miasteczko jeżeli chodzi o historie Iranu. Liberalne, buntownicze, jako pierwsze wprowadzajace do kraju nowinki kulturowe.

Jeszcze tylko trzeba dotrzeć na stacje. Zagajamy gościa w sklepie w tzw centrum "miasta".
"Excuse me sir where is the railway station"? Ad marginem zdanie to powinno brzmieć: bebakshid agha kooja st. ghatar...:)

Odpowiada nam szczery uśmiech..białe zęby i cisza. W końcu wylewa się potok słów w języku farsi. O matko i córko....lipton tea. Ooo....gość się uśmiecha, w końcu mową ciała wskazuje, że zaprowadzi nas na stacje. Co niebywałe, zamyka sklep i idzie prawie przez całe miasteczko wraz z nami na stację. Jeżeli myślicie, że pokazał nam stacje z daleka i spierdzielił do do sklepu zarabiać na chleb - to nic bardziej mylnego. Mimo, że mamy duże problemy w porozumiewaniu się...gościu czeka wraz z nami na odjazd pociągu. Niebywałe. Już wiemy, że spotkanie z mieszkańcami Iranu będzie przygodą samą w sobie. Wyziera z nich ciekawość świata, ciepło, wyrozumiałość, ogromna kultura osobista i duże opanowanie.

Nadjeżdża pociąg, żegnamy się i zajmujemy pierwszy wolny przedział.

Dosiada się do nas gostek, tyle że tym razem starszy. Okazuje się być pielęgniarzem. Po dłuższej rozmowie wyraźnie się rozkręca. Narzeka na sytuację w kraju, Uprzedzając nieco fakty powiem, że rozbieżność w zakresie stosunku mieszkańców Iranu do swojego kraju okaże się być zatrważająca.

Jedni twierdzą, że rządzący Iranem Ajatollach Chamenei to prawie mesjasz, a Iran to kraj mlekiem i miodem płynący, gdzie mieszkańcom żyje się jak Polakom za czasów PO, tj. jak na zielonej wyspie. Natomiast drudzy czują się szykanowani, osaczeni przez tajne służby, związani cenzurą. Kochają swój kraj ale czują odrazę do szyickiego duchowieństwa. Marzą o emigracji. Normalności. Mają dość schizofrenii, tj. sytuacji w której każdy irańczyk ma jedną twarz dla publiki, którą prezentuje na tzw. ulicy, a drugą, prawdziwą którą zachowuje dla rodziny, dla domu. Dom jest bowiem dla Irańczyków ostoją normalności. Tylko tutaj można zobaczyć prawdę. Tu można napić się wódki. Tu można potańczyć, pocałować dziewczynę, zrobić imprezę w sukienkach mini. Zaprosić kolegów i koleżanki, Oby tylko nikt nie podkablował, bo sprawa może zakończyć się na dołku, tudzież na rozejście każdy otrzyma po kilkadziesiąt kijów na plecy. Na tę okrutną karę są narażone szczególnie kobiety.

Na szczęście sytuacja w Iranie ulega zmianie, poprawie. Widok kobiety w jeansach nie jest już rzadkością. Pomalowane paznokcie proszę bardzo. Kobieta, która zaczepia turystę, jak najbardziej, musi tyko pamiętać, że nie może go dotknąć. Wtedy będzie ok. Kobiety prowadzące samochód. No problem. Pokażcie mi inny kraj islamski gdzie kobiety mają swoją korporację przewozową tzw. womens'  taxi.

W ramach przypomnienia warto wskazać że jeszcze kilkanaście lat temu (za Chomeiniego) sytyacje opisane powyżej były niedopuszczlane. Za pokazanie pomalowanych paznokci groziło włożenie stóp do wiadra z karaluchami. Dziś, przynajmniej oficjalnie tego się nie praktykuje. A jak jest naprawdę, tego pospolity turysta się nie dowie. Czy wciąż działa w Iranie tajna policja Wewak, następca Sawaka. Organizacja, ktora ma na koncie tysiące istnień ludzkich. Organizacja, która do perfekcji opanowała sztukę zadawania człowiekowi cierpienia. Śmiem twierdzić, że Iran nie uwolnił się kompletnie od jażma przeszłości. Wydaje się, że macki Wewaku wciąż penetrują środowiska myśli niezależnej. Skąd to przypuszczenie. Ano stąd, że z dużą doża prawdopodobieństwa można przyjąć, że spotkaliśmy się z funkcjonariuszmi tajnych służb, o czym opowiem w części trzeciej.

Serdecznie zachęcam do czytania.

Tomek Michalski






środa, 1 października 2014

IRAN


IRAN - pierwsze kroki w Krainie Baśni Tysiąca i Jednej Nocy


Goris. Armenia. Na granicy z Górnym Karabachem. 
Niespokojne tereny stanowiące oś sporu pomiędzy Armenią i Azerbejdżanem. 
Turystów nie widu. 
Prawda o Armenii wyziera z każdego zakątka tego zapomnianego przez Boga miejsca. 


Drepczemy przez miasto w poszukiwaniu dogodnego miejsca na złapanie stopa do Iranu.
Do granicy będzie ze 150 km. Przemierzyliśmy już praktycznie całe miasto. 
Długie to to prawie jak Marki pod Warszawą, tudzież Sieniawa na Podhalu. Kto był wie. Idzie się i idzie. Odprowadzają nas ciekawskie spojrzenia tambylców. 


W końcu wyposażeni w lavash wypiekany przez babuleńkę w przydrożnej piekarence zatrzymujemy pędzącą ładę...:), jak się okazało - prawie moją równieśniczkę. 
Dystans do granicy niby nie duży, jednakże droga wije się górskimi serpentynami, co znacznie wydłuża czas przejazdu.

Raz po raz wznosimy się i opadamy na siedzeniach łady, nie mogąc oderwać oczu od krajobrazu, który przesuwa się za szybą. 
A łada...stara poczciwina krztusi się i dusi, harcze i rzęzi. Dawka zimnej wody (choć w Armenii można w ciemno przyjąć - wódy) orzeźwia naszą ładzinkę na tyle, że rześko ruszamy przed siebie - a raczej pod górę.


Bzytt.....zatykają mi się uszy..ciśnienie idzie w górę, patrzę na altimetr...2.700 npm. Jak na ładzinkę to prawie idziemy na rekord Guinessa.

Tymczasem krajobraz ulega zmianie. Górskie hale, nagie łagodne zbocza porośnięte pasącymi się owcami zastępuje coraz bardziej księżycowy krajobraz.  
Surowe strzeliste góry wyrastają ponad horyzont niczym Dolomity. 
Naszym oczom ukazuje się drut kolczasty, pogranicznicy i rzeka stanowiąca naturalną linię demarkacyjną pomiędzy Armenią i Iranem.




Wysiadamy z łady. Gmeramy w plecakach. Wyciągamy z głębi długie spotkanie. Zakładamy je rzucając sobie niepewne spojrzenia. W końcu ruszamy w stronę kraju Ajatollachów.
Z nami odprawia się irańska autokarowa wycieczka i para francuskich rowerzystów (pod pojęciem para rozumiem babkę i gościa) każdy inny układ  w Iranie zakończyłby się potężnymi problemami, nie wyłączając zawiśnięcia na dźwigu.. 

Suniemy w stronę naszego upragnionego od dawna celu odprowadzani przez ciemne oczy ormiańskiej pograniczniczki:).

W międzyczasie zapadł zmrok. 
Przed nami ostatni etap  - Bilski Wschód na wyciągnięcie ręki.
Dookoła smukłe cienie majestatycznych gór. Pod nogami szumi wzburzona rzeka. Za nami ormiańscy żołnierze, przed nami dostojni Persowie. Kurde - przystojni ci Irańczycy...Każdy z dużym karabinem (tak karabinem, bez skojarzeń proszę). Wrażenia iście surrealistyczne. 

Podaje Persowi paszport. Chwila niepokoju, sytuacja powtarza się z Emilem  i Maćkiem. 
Pers taksuje mnie wzrokiem. Pada pytanie czy mam żonę? A jakie to ma u licha znaczenie sobie myślę? Może dorabia po godzinach jako swatka. 
Z myśli o Irańskim weselu wybijają mnie słowa Persa - Welcome to Iran, have a nice stay.
Zaczyna się Irańska przygoda.
Idziemy wymienić dolary na riale. c.d.c


niedziela, 13 lipca 2014

Due North - z palnikiem i słonecznikiem za Kołem Podbiegunowym

TREK PO NORWESKU - CZ. 2
Dziś będzie zwięźlej, dynamiczniej, z pewnością interesująco.
Zapraszam na krótką relację z wyprawy za koło podbiegunowe, która miała miejsce w lipcu 2013 r.
W tym odcinku norweskiej przygody będziemy przemieszczać się jednej lofockiej wyspy na drugą, potem na trzecią, piątą aż dobijemy do brzegów zapomnianej przez turystów Senji.











Droga do Senji była długa i pełna przygód.
Szlak będzie wiódł skalistym wybrzeżem Oceanu Atlantyckiego, aby następnie przejść w obfitującą w niesamowite widoki główną drogę łączącą wszystkie wyspy Lofotów - E10.

Z racji tej prostej przyczyny, że po asfalcie się ciężko drepcze - część drogi pokonamy stopem.
Tu zapewniam Was moi Pasjonaci - stop w Norwegii ma się świetnie. 3 facetów z dużymi plecakami dało jakoś radę. Ku naszemu zdziwieniu naszymi stopowymi "ofiarami" padały głównie panie. 
Nie bały się nic, a nic. Może my po prostu nie wyglądamy na groźnych, złych facetów.

Podwoziły nas zatem starsze panie, będące w drodze do swojej nordlandzkiej "daczy", śliczna młoda pielęgniarka, busowa wycieczka Norwegów z Olso, burmistrz największego miasta na Lofotach Svolvear oraz właściciel największej atrakcji w Tromso, o czym będzie mowa w następnej relacji z Norwegii (to będzie już ostatnia relacja).

W kierunki Senji przemieszczaliśmy się również w ciemnej naczepie ciężarówki, samochodem dostawczym z węglem, motorówką z szalonym  gościem o wyglądzie jakby go żywcem przeniesiono z sagi o wikingach.
Co ponadto?
Ponadto widzieliśmy wyspę należącą do obywatela Rosji w obrębie najwęższego fiordu w Norwegii (Trollfiord) z najwyższymi górami Lofotów w Tle.
Zasmakowaliśmy sjesty na Husoya. 
Tak sjesty. To nie pomyłka. Trafili tu niegdyś hiszpańscy żeglarze i wśród liczącej raptem 240 osób społeczności żywa jest do dziś ta hiszpańska tradycja. O dziwo okazało się, ze w miejscowej przetwórni ryb pracuje 25 Polaków.
Był też odpust w Skrolsvik na Sensji. Miejscowi nativi wbijali z ciastem, rybami i innymi lokalnymi przysmakami. Saamowie sprzedawali rękodzieło.
Tak, powiem wam moi Pasjonaci, że Senja pozostawiła w nas niezatarte wrażenie. Wspaniałe krajobrazy. Gościnni ludzie (tak Norwegowie są gościnni). Bo jak inaczej wytłumaczyć taką oto sytuacje.
Nieogrodzona posesja z domkiem. Jest też kranik z wodą.
Jenyy z wodą...taaak. Wszystko tylko nie kąpiel w naturalnych zbiornikach. Tam woda taka, że pewna część ciała po spotkaniu musi dochodzić do siebie dłuugo.
No więc wbijamy na posesje. Myjemy się pod kranikiem. A tu wracają gospodarze. I co powiecie?
Że co?
Że z widłami się rzucili.
Zonk.
Obdarowali nas ciastem czekoladowym, kakao, czekoladą i paroma ciepłymi słowami na drogę.
Byli zachwyceni, że komuś się chciało przejechać na wyspę taki szmat drogi.
Takich spotkań w trakcie Waszych podróży z całego serca Wam życzę

Tomek












Tomek